wtorek, 3 lutego 2015

Rozdział II

            Minął już tydzień odkąd wizje i sny odeszły z mojej głowy. Starałam się panować nad swoimi emocjami. Wielką trudnością było zatrzymywanie wewnętrznego spokoju podczas samotnego pobytu w pokoju. Nie miałam wyjścia. Panowanie nad mocami umocniło mnie w duchu, dało czas do wewnętrznej refleksji, przemyśleń. Próbowałam szukać w Internecie osób z tą samą przypadłością co ja. Nikogo jednak nie znalazłam. Przyjaciele nie wiedzieli o tym. Bałam się im o tym powiedzieć. Wyśmialiby mnie. Skończyłabym na dnie. Musiałam dbać tylko o siebie.
            Z każdym dniem było już coraz lepiej. Tylko jedna myśl mnie niepokoiła - czy dysponuję jakąś magiczną mocą? Żaden z ludzi przebywających w moim gronie znajomych, czy przyjaciół nie posiadał takich zdolności. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy raczej smucić. Zatraciłam się w rysowaniu i tylko to było dla mnie ważne. Kilka nowych postaci wysnuło się spod mojej ręki. Różne emocje przedzierały się przez twarze bohaterów mojej pracy. Najbardziej inspirowały mnie istoty nieprawdziwe, mające istnienie jedynie w legendach i balladach. Najróżniejsze stwory rysowane na nowych kartach odebrały mi ochoty do normalnego życia. Moje myśli skierowały się do tworzenia nowych wątków i historii. Wcielałam się w najróżniejsze postaci, od wiedźm zaczynając, a kończąc na wojowniczkach latających na grzbietach dzikich smoków. Codzienność odeszła w zapomniane, aż nagle usłyszałam wołanie moich rodziców. Przypomniało mi się, że jest już poranek i należy iść do szkoły. Rzuciłam książkami jak szalona i pobiegłam do kuchni gdzie oczekiwała mama. Łykałam szybko śniadanie, próbując tylko się nie zadławić. Z jedzeniem w buzi wybiegłam przed dom. Podeszłam do samochodu taty i razem z nim ruszyłam pod budynek, którego tak bardzo nienawidziłam. "Szkoła", to słowo samo w sobie brzmi paskudnie. Otworzyłam niezdarnie drzwiczki auta. Pożegnałam się z tatą i wolnymi krokami zbliżałam się do drzwi owego miejsca. Poczułam ciepło rozpowszechnione nawet w najbardziej odległych kątach budynku. Atmosfera, ku mojemu zdziwieniu była bardzo spokojna, nie wliczając w to gromadki dzieci, które szalenie biegały po korytarzu. Kilkoro o rok młodszych ode mnie nastolatków wymieniło ze mną spojrzenie. Było to trochę irytujące. Szłam spokojnie dalej. Przebrałam się i w spokoju siedziałam na ławce, do czasu kiedy usłyszałam dzwonek na lekcję. Przetrwałam kilka godzin w spokoju, a przerwy samotnie spędzałam w tym samym miejscu, oddalona od ludzi.
 
            Coś bardzo złego zaczęło się ze mną dziać na ostatniej przerwie. Siedziałam jak zwykle na drewnianej ławie nie mając nikogo obok siebie. Długa, spuszczona w dół grzywka zasłaniała mi obraz ludzi spacerujących obok mnie. Jednak jedna, bardzo zadziorna osoba, chciała mnie sprowokować. Kilka obelg padło w moją stronę. Liczne przekleństwa i wyzwiska lekko mnie zdenerwowały, tak jak miała to na myśli. Średniego wzrostu dziewczyna z lekkimi piegami na nosie zaczęła się ze mną przepychać. Nie patrząc na jej twarz odsunęłam się nie zamierzając wszczynać bójki. Kolejne niemiłe wyrażenia rzuciły się do moich uszu i dudniły w nich jak najęte. Oczy zajarzyły się czerwienią. Miałam już jej dosyć! Musnęłam grzywkę dłonią by zobaczyć postać, którą w tym czasie znienawidziłam. Serce zaczęło bić jak najęte. Wstałam z miejsca, odwinęłam rękawy i zacisnęłam pięści. Dziecina lekko się oddaliła widząc, że szykuję dla niej lanie. Jakaś dziwna moc przepłynęła wraz z moją krwią przez żyły. Puls był bardzo wyraźny, czułam go całym ciałem. Popatrzyłam ze złością na nastolatkę. Jej koleżanka zaczęła ciągnąć ją za koszulę próbując uświadomić, że nie da sobie ze mną rady. Ta jednak była nieustępliwa. Podeszłam do niej. Była o parę centymetrów niższa ode mnie. Popatrzyła w moje przelane złem oczy. Przeraziła się. Widziałam strach na jej twarzy! Cofnęła się. Uciekła. Ja nadal stałam w tym samym miejscu z tym samym nastawieniem. Po kilku sekundach opanowałam się i znów usiadłam na ławce. Poczułam swoją moc.Pulsowała w mojej głowie Przez tydzień nie dawała znaków istnienia. Zimne dreszcze przeszyły moją skórę. Rozum zaczął usypiać moją czujność. Omamiła mnie! Moja własna moc mnie uwięziła! Nie kontaktowałam już.Krzyczałam w głębi siebie, ale bezskutecznie. Zamknięta w sobie ostatnie realistyczne spojrzenie skierowałam na zegarek. Było południe.
            Biegłam między mrocznymi korytarzami. Ciemne winorośle zaczęły mnie oplątywać. Zerwałam kilka z nich, jednak te odrastały pod wpływem magicznej siły. Bez tchu, byłam zimna jak śnieg. Ciemne kosmyki falowały jak zburzone morze, usta popękały, a skóra rozjaśniała. Z mojego ciała zniknęły szkolne ubrania, a na ich miejsce pojawił się nowy, piękny strój. Nie miałam czasu na podziwianie nowej kreacji. Nie przestawałam biec. Mój cel był jeszcze nie obrany, ale wiedziałam, że coś czeka mnie na końcu labiryntu. Kręte wejścia, zaułki i szepty, które coraz bardziej niszczyły moją psychikę. Światło rozbłysło. Zobaczyłam wyjście. Poruszałam się coraz szybciej. Ciekawość zaciągnęła mnie do wyjścia. Skoczyłam przez jasność.
            Znalazłam się na wielkiej polanie wokół obrośniętej gęstym lasem. Fauna i flora wydawała się taka piękna. Zielone trawy ruszały się płynnie, wraz z podmuchami wiatru. Na zielonych krzewach gdzieniegdzie znajdowały się jadalne owoce. Różnego gatunku drzewa dawały zwierzętom cień i same w sobie dawały uroku temu bajecznemu krajobrazowi.
- Jak tu pięknie. - szepnęłam do siebie.
Zaczęłam cieszyć się tym widokiem jak małe dziecko. Uradowana spoglądałam na wokół rosnącą zieleń. Pogwizdywanie wiatru, głośne ćwierkanie ptaków, szum lasu. To jeszcze bardziej spotęgowało mój zachwyt. Spoglądałam na każdy szczegół, na każdą osobną roślinkę podziwiając jej niezwykły wygląd. Rozpostarte nad tym miejscem niebo dawało piękny blask, a znajdujące się na nim słońce oblewało całość miłym ciepłem. Szeroki uśmiech prawdziwej radości sprawił, że miłość oplotła moje serce, a w duszy zagrała najpiękniejszą melodię świata. Zauroczona w tym pięknym widoku usiadłam na konarze drzewa. Nagle obok moich nóg przebiegły dwa szarawe zajączki. Piękne stworzonka bawiły się ze sobą hasając po tej pięknej krainie. Spoglądałam na nie przez krótką chwilę, ponieważ szybko zniknęły za drzewami. Lekko machając nóżkami nadal podziwiałam piękno natury. W oddali zauważyłam małą sarenkę. Zwierzątko zaciekawione patrzyło na mnie swoimi wielkimi, czarnymi oczkami. Postanowiłam podejść do niej i spróbować ją pogłaskać. Zapatrzona w jej piękne brązowe futerko i malutkie, jasne ciapki nie zauważyłam, że w miejscu, przez które prowadziła moja trasa jest rozłożona pułapka. Nadepnęłam nogą na wielkie szczęki. Zatrzasnęły się. Sarenka spłoszona hałasem uciekła zostawiając mnie samą. Poczułam mocne zgniecenie. Spojrzałam w dół. Moja stopa była z bocznej strony tego urządzenia. Miałam wielkie szczęście, że nie nadepnęłam na zęby, inaczej z mojej nogi nie zostałoby już nic. Spróbowałam ulżyć nacisk, ale to było niewykonalne. Suwałam zakrwawioną nogą po ściółce. Chwyciłam się za nisko położony konar dębu. Zapłakana czułam, że jestem już w zgubie. Za lasem usłyszałam głośny bęben. Bardzo się przeraziłam. Nie miałam możliwości do ucieczki. Pułapka sporo ważyła. Przelane łzami oczy skierowałam na ścieżkę prowadzącą przez las. Zza krzewów wyłonili się dwaj jeźdźcy na skarogniadych koniach. Rozglądnęli się wokół. Z trudem utrzymywałam się na konarze. Czułam jak dopływ krwi w mojej nodze był powoli odcinany. Czekałam na ratunek. Tajemniczy mężczyźni na mój widok zeskoczyli szybko z wierzchowców. Obydwaj biegli w moją stronę. Wysoki brunet szybko spojrzał na mnie i widząc moją zakrwawioną nogę, wziął mnie na ręce.

- O wielkie nieba! Connie! Pośpiesz się! Mamy ranną! - zawołał do towarzysza. - Czy panienka mnie słyszy? - spytał mnie.
- Tak, słyszę. - powiedziałam bardzo zemdlonym głosem.

Było widać po mnie, że tracę przytomność. Dziwny mężczyzna przyłożył rękę do mojego czoła by sprawdzić temperaturę mojego ciała. Coś krzyknął do tego drugiego i razem ulokowali mnie na siodle. Mój wybawca oplótł mnie ramionami, tak, abym nie spadła podczas jazdy. Chwycił za lejce i pogonił rumaki. Kilka minut później byliśmy pod pałacem. Dwie wysokie baszty były bardzo dobrze pilnowane przez łuczników. Jasne mury oświetlone przez promienie słoneczne dawały piękny, cielisty kolor. Przejechaliśmy pod bramą. Dwóch strażników na nasz widok usunęło się z drogi. Konie tupnęły kopytami o ceglastą posadzkę. Byliśmy już w środku. Dziedziniec pełen był ludzi. Na polecenie "z drogi" wszyscy usunęli się na pobocza. Przejechaliśmy jeszcze kilka uliczek. Przejeżdżaliśmy pomiędzy targami, mieszkaniami i urzędami. W pewnym momencie tajemniczy jeździec delikatnie skierował mnie do swojego przyjaciela, który zdjął mnie z zwierzęcia i przytrzymał na czas gdy drugi cumował wierzchowce do wysokiego słupa. Gdy ten skończył wziął mnie z powrotem w objęcia. Oboje szybkim krokiem podbiegli do jakiegoś budynku. Bez pytania wbiegli do sali gdzie znajdował się lekarz. Położyli mnie na stole operacyjnym. Mężczyzna w białym fartuchu bardzo się zdziwił na mój widok.
- Panie Kotterson, czy da się coś z tą nogą zrobić? - spytał brunet.
Doktor podszedł do mnie, obejrzał ranę i przygotował wielkie szczypce by zdjąć pułapkę. Gdy usłyszałam ten straszny dźwięk moje serce zaczęło szybko bić. Nie mogłam nad tym zapanować. Cała się trzęsłam. Gdy lekarz zdjął z mojej nogi to mordercze narzędzie, mężczyzna, który mnie uratował przytrzymał moją rękę szepcząc mi do ucha, "spokojnie, będzie wszystko dobrze". Ścisnęłam mocno jego dłoń gdy poczułam ból w kości. Zamknęłam mocno oczy, by nie patrzeć na pana Kottersona, który w tym momencie próbował zatamować krew. Kilka razy starannie owinął bandaż wokół mojej nogi. Na koniec wziął nawilżoną ściereczkę i przemył moją stopę z krwi, tak samo postąpił z podłogą, na której rozlewała się kałuża czerwonej cieczy. Na wszelki wypadek dostałam znieczulający zastrzyk. Puściłam rękę wybawcy i zesłabłam z braku sił.
            Otworzyłam oczy dopiero następnego poranka. Nade mną czuwał brunet, który wczoraj mnie uratował. Widząc, że już się budzę przywitał się ze mną ciepłym, męskim głosem podając mi śniadanie.
- Jestem ci bardzo wdzięczna, gdyby nie ty i twój towarzysz na pewno skonałabym tam, albo jakieś nocne zwierze by mnie pożarło. Dziękuję ci. - powiedziałam jeszcze lekko zachrypniętym głosem.
- Proszę bardzo. To żaden problem. Najbardziej się bałem, że panienka pogruchotała sobie kości, ale na szczęście lekarz stwierdził, że tylko niektóre mięśnie zostały poszarpane podczas jazdy konnej. Więc miała pani szczęście. - przerwał na chwilkę. - Może mi panienka powiedzieć, jakiego imienia używa? - spytał.
- Mam na imię Rose, a ty?
- Ja jestem Alexis. Posiadasz bardzo piękne imię, Rose. - odrzekł.
Czułam, że lekko się rumienię. Grzecznie podziękowałam za komplement i zaczęłam spoglądać na posiłek na tacy, który mężczyzna mi podał.
- To dla ciebie. Musisz być bardzo głodna i wycieńczona. Zjedz, to na pewno poprawi twoje samopoczucie i odnowi energię. - powiedział, przysuwając do mnie talerz.
- To dla mnie? - spytałam pozytywnie zszokowana tym, co dla mnie przygotował.

Ten kiwnął głową. Uśmiechnęłam się do niego. Spojrzałam jeszcze raz na posiłek. Była to jakiegoś typu owocowo-warzywna sałatka. Nałożyłam na łyżeczkę małą ilość potrawy, chcąc sprawdzić jak smakuje. Była bardzo smaczna. Wzięłam kolejną porcję. Nie mogłam się jej najeść, była przedobra. Chciałam jeszcze porozmawiać z nieznajomym, ale jego już nie było. Postanowiłam jednak w podzięce coś mu ofiarować od siebie. W swoich dłoniach zebrałam małe ogniki magii tworząc z nich piękną, czerwoną różę. Położyłam ją na stoliku obok talerza, z którego w przełomie pięciu minut doszczętnie zniknęło jedzenie. Czułam się pełna, więc wróciłam z powrotem pod kołderkę patrząc w sufit. Miałam chęć już wstać, ale moja noga nie dawała mi na to szans. Zostało mi tylko czekać na powrót Alexis'a, z którym zaczęła wiązać mnie niecodzienna więź.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz